Wiosna dla Hitlera

Data:

Recenzję „Producentów” Mela Brooksa należy zacząć od rady dla nie znających filmu, żeby przed jego obejrzeniem nie czytali o nim jakichkolwiek innych materiałów. Pomysł na scenariusz jest tu znakomity, a ogólny zarys fabuły przedstawiany w większości tekstów w Internecie zawiera de facto spoiler.

Max Bialystock (Zero Mostel) to niegdyś topowy broadwayowski producent, którego dobra passa już dawno się skończyła. Żeby zdobyć środki na realizację kolejnych spektakli, Max umawia się na randki z paniami w podeszłym wieku, które w zamian za okazywane im zainteresowanie są skłonne odwdzięczyć się inwestycją w produkcję jego dzieł. Pewnego dnia Max poznaje księgowego, Leo Blooma (Gene Wilder), który podsuwa mu perfidny pomysł – zebrawszy od wielu naiwnych starszych kobiet łączne fundusze wielokrotnie przekraczające koszty produkcji sztuki (i posiłkując się „kreatywną księgowością”), można wręcz zbić fortunę w sytuacji, gdy przedstawienie okaże się klapą i nie będzie konieczności wypłacania inwestorom zysków. Max i Leo postanawiają nawiązać współpracę,  zebrać od pań sporo gotówki i wystawić na Broadwayu gniota wszech czasów, który przyniesie pewne straty. Wybór pada na napisany przez fanatycznego nazistę Franza Liebkinda (Kenneth Mars) musical pod bardzo wymownym tytułem „Wiosna dla Hitlera – gejowskie figle z Adolfem i Evą w Berchtesgaden”, będący kiczowatym hołdem dla nazistowskich Niemiec. Reżyseruje ekstrewagancki transwestyta Roger De Bris (Christopher Hewett), o którym Max mówi, że jest najgorszym reżyserem świata, a rolę Hitlera dostaje podstarzały hipis Lorenzo St. DuBois (Dick Shawn).

 Zrzut ekranu 2014-04-10 o 01.09.13

Na tym warto zakończyć opis fabuły w celu uniknięcia spoilerów i przy okazji na wszelki wypadek wspomnieć, że film dostał absolutnie zasłużonego Oscara za scenariusz. Obraz jest kinowym debiutem reżyserskim i scenopisarskim Mela Brooksa z 1968 roku i jego premiera była zagrożona, gdy producenci uznali, że jest jednak w zbyt złym guście. Wtedy film uratował wybitny brytyjski komik Peter Sellers, który wykupił w magazynie „Variety” całostronicowe ogłoszenie, nawołując do wprowadzenia „Producentów” do jak największej ilości kin. Aktor stwierdził, że takie dzieło zdarza się obejrzeć tylko raz w życiu, a Brooksa nazwał geniuszem. W jakimś stopniu mogła to być forma rekompensaty Sellersa za wycofanie się z udziału w filmie (wcześniej zgodził się wstępnie zagrać Leo Blooma, po czym ponoć przestał dawać znaki życia), jednak trudno się nie zgodzić z tymi superlatywami – to bez dwóch zdań absolutna czołówka najlepszych komedii wszechczasów. Dialogi są rewelacyjne, a Zero Mostel jako cyniczny i chciwy producent, Gene Wilder (nominacja do Oscara) jako neurotyczny i nieśmiały księgowy czy Kenneth Mars w roli fanatycznego nazisty i wielbiciela Hitlera są wspaniali. Film w bezkompromisowy sposób przełamuje wszelkie tabu, ale robi to wdziękiem i finezją (twórcy polskiej „Ambassady” mogliby się uczyć), jest histerycznie zabawny i stanowi znakomitą rozrywkę. Jednocześnie mówi wiele przewrotnej i ponadczasowej prawdy o naturze człowieka i prawach, jakimi rządzi się szołbiznes. W 1996 roku obraz został włączony do amerykańskiego Narodowego Rejestru Filmowego, czyli na listę filmów budujących dziedzictwo kulturalne USA (obecnie zawiera ona ok. 630 tytułów).

Trzeba koniecznie zobaczyć „Producentów”, żeby sobie uświadomić (lub przypomnieć), że Mel Brooks był kiedyś prawdziwym geniuszem komedii, zanim zaczął rozmieniać swój talent na drobne w latach .80 i .90. „Don’t be stupid, be a smarty, come and join the Nazi Party!”